Z lekkim pomajówkowym opóźnieniem zapraszamy na redakcyjne podsumowanie kwietnia. Wyjątkowo wjechało mnóstwo klasyków – m.in. Kawerna, Mage Knight, Roll for the Galaxy, Gra o Tron… zapraszamy na nasze wrażenia!
Marcin – kosmiczne powroty
Odkopuję ostatnio planszówki, do których od dłuższego czasu nie wracałem. Kilka gier poszło w efekcie na sprzedaż, bo odkryłem, że wcale nie są tak dobre, jak pamiętałem – ale kilka tytułów zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie.
Wśród tych pozytywnych niespodzianek były dwie spokrewnione ze sobą gry: Roll for the Galaxy i New Frontiers. Zdążyłem już zapomnieć jak dobrą i unikatową kościnką jest Roll – jak różnorodne drogi do zwycięstwa oferuje, jak satysfakcjonujące są te momenty, kiedy uda się przewidzieć decyzje innych graczy. U mnie Roll zdecydowanie wygrywa z klasycznym Race for the Galaxy; jeśli ktoś jeszcze nie grał – zdecydowanie polecam.
A czy warto mieć w kolekcji zarówno Roll for the Galaxy jak i New Frontiers? Zdecydowanie. Są pewne podobieństwa, ale nie na tyle duże, żeby jedna gra wykluczała drugą. New Frontiers oferuje rewelacyjne rozwiązanie: wszystkie technologie, jakie możemy odkryć, są dostępne do zakupu od początku gry – jeśli jakaś jest nam potrzebna, wystarczy zaoszczędzić kredyty i może być nasza. Daje to bardzo fajne wrażenie kontroli nad przebiegiem rozgrywki i ułatwia realizację planów.
Julia – przegląd klasyków
Kwiecień był mocno planszówkowy. Wreszcie czuję, że moja potrzeba grania została w pełni zaspokojona. Jeden tytuł leżał na półce od półtora roku nie ruszany i już prawie straciłam nadzieję, że zbierzemy odpowiednią ekipę. Mowa tu o
Grze o tron. Rozgrywka na 5 osób była zacięta, a zwycięstwo wydawało się być poza zasięgiem. Trochę sprytu, negocjacji i przebiegłości wystarczyło – Starkowie górą! Świetna gra, a 4-godzinna rozgrywka nie dłużyła się nawet przez chwilę. Pomyśleć, że o mały włos poszłaby na handel.
Udało mi się również zagrać w klasyka Rosenberga, czyli
Kawernę. Sama jestem fanką
Agricoli i od dawna chciałam porównać oba tytuły. Zagrałam ze znajomymi, którzy znają na pamięć wszystkie ulepszenia, nic więc dziwnego, że byłam daleko w tyle po liczeniu punktów. Nie zraziło mnie to wcale.
Kawerna spodobała mi się tak bardzo, że chętnie wymienię moją starą
Agricolę na tę pozycję. Krasnoludy rządzą!
Było area control, było euro, co jeszcze? Oczywiście kooperacja i to nie byle jaka – Posiadłość Szaleństwa. Uwielbiam klimat cthulhowskich mitów i ten dreszczyk emocji, czy uda się przetrwać, czy też szaleństwo nas pochłonie. Tym razem się nie udało – nie wytypowaliśmy wszystkich hybryd Istot z Głębin, więc skończyło się porażką. Zabawa za to była przednia. Takie kooperacje to ja rozumiem.
Miłosz – zachwyty i rozczarowania
Kwiecień niestety było kolejnym miesiącem, gdy czasu na granie było niewiele.
Udało się zagrać w 10 tytułów, w sumie około 20 partii. Warto tu wspomnieć zwłaszcza o 3:
Imperial Struggle – zdecydowanie gra miesiąca i już po kilku partiach natychmiastowy awans do mojej topki gier strategicznych. Głęboka, trudna, wymagająca, czasochłonna, asymetryczna… Doskonały tytuł!
Lumeria – podczas kampanii, jako fan Summoner Wars, poważnie zastanawiałem się nad wsparciem. W końcu odpuściłem i była to dobra decyzja. W moim przekonaniu gra gorsza od Summonersów. Mapa jakaś mała, ciasna, jej papierowa forma jest paskudna i dla mnie nie do zaakceptowania. Motyw scenariuszy w tym wydaniu kompletnie mnie nie przekonuje. Super pomysł z oryginalnymi jednostkami i ich umiejętnościami powiązanymi historycznie, ale wrzucenie do tego bogów i mitycznych stworów jest dla mnie bardzo złym zabiegiem. Z gry mocno historycznej, w kontekście samych frakcji, stworzono jakąś dziwną hybrydę historii i fantasy, nie wiem tylko po co…
Mage Knight – jedna z tych gier, z która mam spory problem. Mechanicznie i klimatycznie świetna. Jednak ilość zasad i forma instrukcji jest tak odstręczająca, że zagram tylko w ekipie dobrze znającej zasady i która będzie mi podpowiadać co robić. Sam nigdy nie siądę do tego potwora.
Ewa – passa podtrzymana
To był kolejny świetny planszówkowy miesiąc — mam chyba ostatnio dobrą passę jeśli chodzi o gry.
Na Rocketmen Martina Wallaca czekałam od roku. I doczekałam się. To prawdziwa rakieta! Jeśli szukacie gry przy której możecie świetnie bawić się w gronie znajomych to gorąco polecam. Prosty deckbuilding połączony z mechaniką “push your luck”. Sporo śmiechu, dużo kombinowania, jeszcze więcej emocji, a przede wszystkim świetna zabawa. Jak dla mnie idealny przerywnik między cięższymi tytułami.
Jest nowość, a więc będzie i coś starszego – moją biblioteczkę zasiliło Yellow & Yangtze Reinera Knizii. Grę kupiłam w wersji hiszpańskiej z drugiej ręki. Dla jasności, nie znam hiszpańskiego, jednak jak to u Knizii gra jest niezależna językowo. Heksowa plansza, proste, brutalne zasady i krwawa walka o zjednoczenie Chin. Za każdym razem kiedy siadam do gry Knizii stwierdzam jedno – ten gość jest genialny. Ktoś mi może wyjaśnić czemu nikt tego nie wydał w Polsce?

Świąteczny stół zdominował natomiast inny staroć: Gùgōng – gra którą pokochała moja rodzina. Wspominałam już, że lubię gry o tematyce dalekowschodniej? Gùgōng to euro o wręczaniu prezentów i załatwianiu interesów na cesarskim dworze. Urzekła mnie tym, że walczy się w niej o każdy jeden punkt. Nie ma punktów pocieszenia, nie ma punktów za nic. Rozgrywka to bardzo ciasna optymalizacja ruchów, w tylko czterech rundach. Do tego, żeby w ogóle mieć szansą zwyciężyć, należy zdążyć na audiencje u cesarza. Dodatkowy plus: działa na pięć osób.

Grzesiek & cały zespół redakcyjny Board Times
Moje pierwsze (i w związku z tym wciąż darzone ogromnym sentymentem) gry to Scotland Yard i Osadnicy z Catanu. Wolę tytuły lekkie i średnie (Magnaci, Cyklady, Wysokie Napięcie), nie gardzę też dobrą kooperacją (Pandemia, Robinson, Ucieczka: Świątynia Zagłady).
Latest posts by Grzegorz Szczepanski
(see all)