Moje Miasto – Studium Przypadku
Moje Miasto jest wspaniałą grą. Jeśli zastanawiałeś się nad zakupem i spodziewałeś w tym miejscu recenzji, to po prostu je kup. W moim prywatnym rankingu to jakieś 9/10, przeszedłem całą kampanię, naprawdę gorąco polecam. A teraz, kiedy nie musisz już scrollować do końca, żeby zobaczyć werdykt, możemy porozmawiać o czymś ciekawszym. Obiecuję, nie będzie spoilerów.
Zagrałem w Moje Miasto z żoną i uważam, że powinieneś zrobić to samo. Oczywiście zakładając, że masz jakąś żonę. Ale mąż, partnerka czy chociażby kolega z pracy nadadzą się równie dobrze. Moje Miasto jest logiczną układanką legacy. A ponieważ oferuje kampanię podzieloną na 8 rozdziałów po 3 rozgrywki (razem 24 partie), dobrze jest mieć do niej kogoś, z kim mamy okazję regularnie grywać. A gra robi wszystko, żeby to ułatwić.
Spis treści
Jak zrobić przystępną grę…
No więc aby gra była przystępna, dobrze by było móc do niej posadzić mało doświadczonych graczy, nie odstraszyć ich tematem czy mnogością zasad, a dodatkowym plusem jest skalowanie – gra powinna dobrze chodzić od dwóch, do minimum czterech graczy.
Zasady Mojego Miasta są bardzo proste – w każdej rundzie odkrywamy kartę, która wskazuje nam jeden z budynków, a następnie każdy z graczy musi dołożyć taki budynek do swojej planszetki w taki sposób, żeby przylegał do jakiegoś wcześniej wyłożonego. I to w zasadzie tyle! Temat – rozbudowujemy swoje miasto. Nikogo nie obraża, nie ma żadnych ogrów, sci-fi, wymyślnego sportu czy rozlewu krwi. Może i są ciekawsze tematy, ale ten raczej nikogo nie odrzuci, a o to nam chodziło.
Skalowanie uzyskano w taki sposób, że właściwie pozbawiono grę interakcji. Co najwyżej czasem ścigamy się o jakiś cel, ale to wszystko. Za to dzięki temu zabiegowi decyzje podejmujemy symultanicznie, a downtime praktycznie nie istnieje. Jest jeszcze drugi, mniej oczywisty aspekt – nie musimy przywiązywać wielkiej wagi do poczynań przeciwnika, możemy się skupić na własnych ruchach, co znacznie obniża ciężar poznawczy, a to duży plus dla początkujących graczy.
Każdy kolejny rozdział przynosi jakieś rozwinięcie tematyczne, wokół którego kręcą się trzy kolejne epizody, ale każdy epizod wprowadza jakieś malutkie zmiany. Te zmiany powodują świeżość rozgrywki, ale jednocześnie można je przeczytać i zrozumieć zwykle w jakieś dwie minuty. Ani się człowiek obejrzy, jak umie grać w grę. I nawet po wielu epizodach liczba zasad nie przytłacza, bo kiedy przychodzą nowe, czasami odchodzą stare – i tego ogarniania jest zawsze w sam raz.
Ponadto fabuła w Moim Mieście jest czysto pretekstowa, nie jest angażująca i nie trzeba jej bacznie śledzić, żeby nadążać za wydarzeniami. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji, koniecznie zagrajcie w Scouta od Oink Games, również niezłą grę. Zawiera ona bodaj najlepsze pierwsze zdanie instrukcji na świecie, które brzmi w wolnym tłumaczeniu mniej więcej tak: “Nagle zostałeś dyrektorem cyrku”. I Moje Miasto śmiało kroczy tą samą drogą narracji “prosto w twarz”, czym prywatnie jestem urzeczony.
…która nie znudzi się za szybko?
Fantastycznie, ale skoro jest tak prosto, to dlaczego jest tak angażująco? Moim zdaniem kluczowe są tutaj dwa główne czynniki. Po pierwsze układanie wzorów opartych o zależności przestrzenne. Zwróć uwagę, że wiele bardzo popularnych gier korzysta z układów przestrzennych: Carcassonne, Azul, Wsiąść do Pociągu, Tetris, Kaskadia, Calico, Patchwork, Kartografowie, Kingdomino, Park Niedźwiedzi, Wyspa Kotów, kostka Rubika i wiele, wiele innych. Bynajmniej nie jest to przypadek. Ludzie są stosunkowo sprawni w postrzeganiu wzorców wizualnych, bo tak ukształtowała nas ewolucja. Kiedyś tego wymagało przetrwanie, dzisiaj korzystają na tym twórcy gier. Od dzieciństwa operujemy pewnymi mniej lub bardziej abstrakcyjnymi pojęciami, które z czasem stają się dla nas intuicyjne. Pozwala to na sformułowanie zasad rozgrywki w sposób funkcyjny, a nie jak to zazwyczaj bywa – imperatywny.
A po ludzku? Gdy mówimy o wzorach w przestrzeni, zamiast opisywać sposób ich otrzymania, wystarczy opisać cechy, jakie powinien mieć efekt końcowy. Na przykład “płytki można połączyć w taki sposób, żeby wzory na ich bokach do siebie pasowały”. Ponadto zbiór bardzo prostych zasad prowadzi do ciekawych i nietrywialnych układów, których nie trzeba tłumaczyć długimi wywodami i warunkami, patrz wyżej. Czyli na przykład “czym dłuższą drogę zbudujesz, tym więcej dostaniesz punktów. Czym więcej drzew będzie sąsiadowało z drogą, tym więcej punktów. Czym więcej osobnych grup drzew stworzysz – tym więcej otrzymasz punktów”.
Kolejną ważną rzeczą w przestrzennym planowaniu jest aspekt budowania. Mamy pięknie zwizualizowany progres gry, czyli ktoś, kto stanąłby z boku na pierwszy rzut oka może określić, na którym etapie rozgrywki jesteśmy, plansza się zapełnia, elementy wskakują na swoje miejsce jak puzzle i doskonale do siebie pasują, co jest szalenie satysfakcjonujące – zaspokaja nasze wrodzone OCD. Niczego nie burzymy, mamy poczucie czynienia postępów. Jednocześnie, inaczej niż w puzzlach, nie ma jedynego słusznego rozwiązania, możemy podejmować ryzyko – budynki wychodzą w losowej kolejności, co może okazać się kluczowe. Stwarza to przestrzeń na tzw. ekspresję gracza – czyli poprzez sposób gry możemy wyrazić siebie. Kiedy moja żona minimalizuje ryzyko zapchania sobie planszy niechcianym budynkiem, ja maksymalizuję punkty, które potencjalnie mogę zdobyć przy wyjątkowo pomyślnych wiatrach. Co oczywiście nie zdarza się często, ale kiedy już się wydarzy, to wygrywam solidną przewagą. No i kiedy ona zbiera pewne punkty za układy, ja poświęcam niektóre na rzecz wygrania wyścigów i celów długoterminowych.
A drugi czynnik? Stosowanie ograniczeń miękkich, a nie twardych. Dawanie raczej marchewki niż kija. Rzecz w tym, że granie w Moje Miasto jest bardzo proste. Bardzo łatwo jest znaleźć jakiś ruch, który da nam jakieś punkty. No i możemy sobie tak beztrosko pykać, naprawdę mało jest rzeczy, których nam zrobić nie wolno. Nie buduj na górach, lesie ani rzece. Budynki muszą się dotykać. To właściwie wszystko. Na dodatek praktycznie każde zakryte pole daje nam punkty – a dokładniej na koniec każde niezakryte te punkty odejmuje. Tyle tylko, że takim beztroskim pykaniem raczej nie wygrasz rozdania. Bo Moje Miasto pozostawia sporo przestrzeni do optymalizowania. Zakryj kamienie, bo one odbierają wyjątkowo dużo punktów. Zostaw drzewa, bo niezakryte te punkty dodają. To otocz, a tamto połącz. Spróbuj zmieścić ten niepasujący nigdzie budynek zamiast go odrzucać. Nie musisz, ale możesz – a zachętą do przekraczania kolejnych granic są właśnie punkty. Możesz się bez nich dobrze bawić, ale jeśli chcesz, zostaniesz nagrodzony. Rób jak uważasz, jesteś dorosły. W końcu to Twoje Miasto.
Legacy a poczucie zmarnowanego potencjału
No i wreszcie aspekt legacy, w rozumieniu “zużywania” gry. Tak, Moje Miasto kiedyś się zużyje. Zostaniemy co prawda z jednym, konkretnym układem planszy zaproponowanym przez autora, w który możemy grać do woli, ale nie po to kupuje się Moje Miasto. No ale MOŻNA grać dalej, nie bój się. No właśnie. Tylko w jakim składzie usiąść do gry? W pełnym, żeby stuprocentowo wykorzystać kampanię, a “fun” pomnożyć razy cztery, czy lepiej w parze, żeby łatwiej było się zebrać i dograć te 24 partie do końca? I w tym aspekcie również Moje Miasto wychodzi frontem do gracza. Chcecie się bawić we czwórkę? Nie ma problemu! Jest Was tylko dwoje? Nie martw się, bo w tym składzie będziecie mogli zagrać kampanię dwa razy, komponentów wystarczy. A że gra jest mechaniczną łamigłówką i nie opiera się na zaskoczeniach – nic nie szkodzi, że już wiecie, co będzie dalej. Uważam taki zabieg za wyjątkowo udany, bo nawet, jeśli nie będziemy chcieli grać drugi raz – możemy dać grze drugie życie u jakiejś innej pary.
I właśnie dzięki tej prostocie i przystępności, dzięki temu, że ta gra jest po prostu dobrze przemyślanym produktem, że wie, dla kogo jest i odpowiada na podstawowe potrzeby (wspominałem, że setup zajmuje minutę, bo po prostu wyciągamy swoje planszetki, aktualną kopertę, jedną talię kart, a każdemu z graczy wręczamy woreczek z jego prywatnymi, zmodyfikowanymi komponentami – i już?) życzę jej jak najlepiej. Uważam, że każdy aspirujący autor powinien się przyjrzeć temu osiągnięciu, i samemu przeanalizować ten tytuł – nawet, jeśli niekoniecznie jest fanem takich gier.
Ale jest jeszcze druga, mniej widoczna strona medalu. Reiner Knizia wrócił do formy. Jego ostatnie gry są co najmniej niezłe, o ile nie wybitne. Po przeprowadzce zmienił otoczenie, grupę bliskich testerów i okazało się, że cały czas potrafi robić gry pełne pasji. Chociaż prywatnie przestałem śledzić jego poczynania jakiś czas temu i zaszufladkowałem go jako autora gier idącego na ilość, udowadnia mi, że się mylę. Drogi autorze – jeśli Ci nie idzie, po prostu zmień otoczenie. No i zawsze można zwalić winę na testerów
- Moje Miasto – Studium Przypadku - 28 listopada 2023