Czwartkowe cuda

Nazywam się Filip, uwielbiam grać w planszówki i chcę wam opowiedzieć co mi się ostatnio przydarzyło, bo wbrew temu co niektórzy uważają, cuda wcale nie skończyły się w Jerozolimie ponad dwa tysiące lat temu. Często mam problem żeby skompletować większą ilość osób przy stole do gier, i z tego względu najczęściej gram tylko z żoną (dziękuję opatrzności, że chociaż ona mi w tej kwestii nie odmawia). I pewnie wszyscy już wiedzą jak potoczy się ta filmowa historia. Otóż w miniony czwartek wpadły do nas w odwiedziny trzy koleżanki mojej drugiej połówki. Były to odwiedziny raczej jej niż moje, więc sam udałem do sąsiedniego pokoju, gdzie pochłonęły mnie ważniejsze sprawy.

Dziewczęta radośnie plotkowały a ja czuję się w obowiązku wspomnieć że jedna z nich grywała wcześniej z nami w różnorakie tytuły, jednak pozostałe dwie to nieskażone nowicjuszki, przynajmniej w temacie planszówek. Na wstępie coś tam przebąkiwały o graniu w “jakąś” grę, no ale już zbyt wiele razy słyszałem takie pytania, żeby robiło to na mnie wrażenie.  Zachowałem zimną krew. Zazwyczaj takie niewinne napomknięcie o graniu kończy się na niczym. Ponadto nauczony doświadczeniem wiedziałem, że cztery kobiety najpierw muszą się nagadać, aby w ogóle były zainteresowane jakąkolwiek inną formą spędzenia wolnego czasu. No i nie mogłem nie zareagować gdy po jakiejś godzinie ponownie dotarły do moich uszy słowa “to co zagramy w coś?”. Świat zawirował a ja ruszyłem, choć z początku dość nieśmiało i niby od niechcenia. Byłem zmoblizowany, gotów na wszystko i już kierując wzroku ku regałowi z grami usłyszałem “Coś szybkiego, bo ja już za chwile muszę wychodzić” . Cóż lepsze to niż nic, na stole znaleźli się Piraci-karaibska flota, bo szybkie, lekkie a że była nas piątka to grzechem byłoby się nie policytować o jak najlepsze statki. Fik fik i zasady były przyswojone. Myk myk i licytowaliśmy się dbając o hersztów i jak największą ilość gotówki. Cyk cyk i liczyliśmy swój majątek. Pozwólcie że przemilczę swój wynik. “A Ty nie miałaś już iść?” jedna pyta drugą, no i wystarczyła chwila nieuwagi a na stole pojawiło się Pan tu nie stał, które tego samego dnia przyniósł listonosz jako zdobycz z czternastego mathandlu. Fik fik, myk myk i cyk cyk, jak prawdziwi dżentelmeni o wyniku nie mówimy…

Był czwartek, godzina już nie najmłodsza, a w piątek trzeba wstać. Grzecznie przeprosiłem i udałem się do osiedlowego sklepu, żeby kupić jakieś pieczywo na poranne śniadanie. Wróciłem, a na stole … rozłożone Puerto Rico! Co więcej, żona pięknie wytłumaczyła reguły rządzące rozgrywką w ten chyba trochę zapomniany tytuł w natłoku nowych gier. Dziewczęta pięknie wszystko ogarnęły [!] i gładko pośród wzajemnych uszczypliwości i licznych wybuchów śmiechu dotarliśmy do końcowego podliczania zdobytych punktów…

Planszówkowe przygody podczas czwartkowego wieczoru dobiegły końca, tym samym zadaliśmy kłam niektórym stetryczałym sądom, że tydzień jest od siedzenia w domu, a weekend od zabawy. Zupełnie niespodziewanie zagraliśmy w trzy gry, z czego niewątpliwie największą niespodzianką była ostatnia. Po wszystkim tylko siedziałem przy stole zaskoczony tym jaki obrót przybrały sprawy tego wieczoru i dziękowałem dziewczynom, że tak miło spędziliśmy czas przy grach.

Niech wpadają częściej.