Anatomia klęski

Chciałem sprawić przyjemność żonie i zamiast w jakiegoś suchara, zagrać w jedną z jej ulubionych gier Kupców i Korsarzy. Wypłynąłem moim skromnym okrętem pomiędzy wyspy Karaibów, a na moich marynarzy z ikrą pokrzykiwał Felipe de los Reyes, aby poprowadzić ich do wiecznej chwały.

Kiedy już złożyliśmy grę do pudełka nie mogłem w spokoju zasnąć. Okazało się, że ten poczciwina Felipe de los Reyes został królem Karaibów. Grabił, plądrował a ponadto niestrudzenie realizował powierzane mu misje i plotki. Moje 10 punktów chwały i 2 punkty chwały mojego największego rywala w postaci żony, towarzyszy mi przez najbliższe kilka dni podnosząc mnie na duchu w każdej gorszej chwili…

Pojawiła się myśl, zagrajmy jeszcze raz, abym ponownie mógł się kąpać w blasku chwały. Teraz w większym gronie, to i ukochana chwała będzie większa. Nie trzeba było długo czekać a dumnie jak paw i z buńczucznymi zapowiedziami rychłego sukcesu zasiadłem ponownie nad planszą Karaibów. Zapewne wszyscy się już domyślają jaki był tego finał. Mianowice, okupiłem rozgrywkę śmiercią trzech kapitanów, a czwartym zdołałem rozegrać zaledwie jedną turę, kiedy to zostałem brutalnie sprowadzony na ziemię i z wspaniałego pirata stałem się zwykłym majtkiem (nie licząc już trzech wcześniej wspomnianych nieszczęśników którzy stali się pokarmem dla morskich stworzeń).Od razu po zakończeniu rozgrywki w głowie pojawiły się dobre rady „obróć to w żart i jakoś będzie…”, tylko czemu złośliwcze nie podsuwałeś mi jakiś błyskotliwych rozwiązań podczas gry?

Klęska, klęska, klęska.

Minęło trochę czasu i w końcu postanowiłem wytoczyć ciężkie działa. Tytuł w który zawsze (choć tylko czterokrotnie) byłem w punktacji przed największym rywalem. Rosenberg mnie nie zawiedzie, nie może mnie zawieść… Rozłożyłem Ora et Labra, dodatkowo przy stole siadł z nami gracz, dla którego miała to być debiutancka rozgrywka w w/w tytuł, co sprawiało że czułem się jeszcze pewniej. Tak, dobrze wam się zdaje – moje niedoczekanie. Co z tego, że sprytnie rozstawiałem osady, przetwarzałem wartościowe dobra i w ostatecznym rozrachunku miałem najwięcej budynków. ONA jakoś wysupłała te pięć punktów więcej, bezczelnie mnie informując: „myślałam, że przegram”.

Pozostało mi się cieszyć, że zająłem drugie miejsce, co w trakcie gry wcale nie było takie oczywiste, bo wspólnie z Asią uznaliśmy, że debiutująca w Ora Kasia radziła sobie nadzwyczaj dobrze (pewnie grała gdzieś w internecie!). Tego samego wieczoru na stole znalazło się Troyes. Jest to gra, w którą pierwszy raz mogłem zagrać na gliwickim pionku i to tylko dlatego, że żona zachowując świętą cierpliwość tłumaczyła mi co mogę zrobić, a czego nie. Najzwyczajniej w świecie byłem oszołomiony abstrakcyjnością tej gry i wszędobylskimi kośćmi. Coś z tego oszołomienie zostało mi chyba do dziś, bo w tej grze (także!) nie wiodę prymu, choć bardzo chętnie do niej siadam. Tym razem również nie udało mi się przezwyciężyć złej passy i po raz kolejny przyszło mi przełknąć gorzką gorycz porażki. Ze spuszczoną głową poczłapałem do łózka, a w nim tuż przed zaśnięciem pomyślałem parafrazując Pinkiego i Mózga. Co będę robił jutro? Jak to co? Znowu próbował wygrać z NIĄ w planszówkę!!!

Filip Grochowina