Było grane! Planszowe podsumowanie miesiąca (październik 2021)

Październik to miesiąc Essenowych nowości, sprzyjającej planszówkom jesiennej aury i nadrabiania wakacyjnych zaległości z grami. W naszym cyklu przy okazji debiutuje Łukasz Włodarczyk!

Miłosz – nowości pokonwentowe (Gladius, Tank Chess, Shadows over Camelot)

W październiku miałem możliwość wzięcia udziału po raz kolejny w Stark Expo, który tym razem odbył się w przepięknych okolicznościach złotej, polskiej jesieni u stóp Szczelińca w Górach Stołowych. Bardzo lubię tę imprezę ze względu na kameralny charakter i przesympatycznych ludzi. Udało mi się tam zagrać w kilka kompletnie nieznanych mi wcześniej gier oraz odświeżyć sobie dawno nie widziane tytuły. Poniżej garść wspomnień.
 
Gladius – Niezwykle satysfakcjonująca gra w malutkim, niemal kieszonkowym pudełku. Wcielamy się w uczestników walk gladiatorów, i przychodzi nam stawiać na wygraną lub przegraną poszczególnych zawodników. Nasze typy opieramy na ich statystykach, ale te są w trakcie gry modyfikowane kartami, zagrywanymi przez graczy. Karty mogą podwyższać lub obniżać poszczególne wartości, a zagrywane są zakryte, więc do końca nie wiemy kto wygra. Nasze wszystkie zakłady z poszczególnych walk rozstrzygniemy dopiero na samym końcu gry. Rewelacyjna zabawa w blef i podkładanie sobie kłód pod nogi, sporo emocji do samego finału rozgrywki, niczym na arenie gladiatorów Bardzo polecam!
 
 
Tank Chess – Kolejna “wielka” gra w niewielkim pudełku. Choć jest niepozorna i wygląda trochę jak prototyp, to proste zasady i głębia rozgrywki naprawdę przynoszą satysfakcję. Gra nada się i “do piwka” i do bardziej strategicznej rozgrywki dzięki mnogości modułów terenowych do zaimplementowania i wielu scenariuszom. Tank Chess rzeczywiście przypomina trochę szachy, każdy ruch może mieć znaczenie i bardzo łatwo o pomyłkę, którą błyskawicznie wykorzysta przeciwnik. Tytuł z pewnością jest u mnie dobrym kandydatem do pierwszej piątki w mojej osobistej kategorii “planszowe odkrycia roku”. 
 
Shadows over Camelot – wcześniej nie słyszałem o tej grze, choć to ponoć klasyk i kolekcjonerski rarytas. Siedem osób stara się powstrzymać inwazję sił chaosu poprzez wykonywanie zadań, zagrywanie kart i wzajemne dogadywanie się co do najlepszego wykorzystania indywidualnych umiejętności każdego z graczy. Ale uwaga, wśród prawych rycerzy jest kilku zdrajców, którzy starają się maksymalnie pomieszać szyki, a jednocześnie nie dać się wykryć. Bawiłem się przednio, a odkrycie ostatniego “kreta” w naszej drużynie było dla mnie absolutnym zaskoczeniem, co dało mi jeszcze więcej satysfakcji z całej rozgrywki. 
 

Grześ – Essen vibes (SCOUT, Bag of Butts*, Pipeline)

*lojalnie ostrzegam!

Październik był wysoce intensywny growo, m.in. z uwagi na wyjazd do Essen, gdzie oprócz obowiązków zawodowych miałem okazję przejść się po targach i poznać sporo nowości. Trochę kupiłem – te w większości dopiero czekają na zagranie – natomiast oprócz tego poznałem parę ciekawostek niewydanych w Polsce.

SCOUT od Oink Games to przyjemna, oldchoolowa karcianka o werbowaniu trupy cyrkowców. Mechanicznie przypomina klasyczne gry karciane: pana, remika, brydża… ale też Fasolki  (ponieważ nie wolno przekładać kart na ręce) oraz gry Carla Chudyka (bo karta działa inaczej po obróceniu; co prawda tutaj jest to wyłącznie inna wartość, ale zawsze to sprytny sposób na dodanie więcej kombinacji przy zostawieniu relatywnie małej talii). Naszym celem jest wykładanie lepszych “sekwensów” artystów niż poprzednicy (i zbieranie ich w formie lew) lub tytułowy skauting – czyli zbieranie kart do ręki celem zbudowania mocniejszego combosa. Jako stary brydżysta uwielbiam takie gry i cieszę się, że wśród znajomych mam co najmniej dwóch posiadających własny egzemplarz.

Bag of Butts z kolei usłyszałem już przed targami i tak się złożyło, że zostałem poproszony przez zaprzyjaźnionego gracza o przywiezienie egzemplarza. W tym prościutkim push your luck ciągniemy drewniane dupy z dupoworka, określając wcześniej, na jakie grupy zostaną podzielone. Trik polega na tym, żeby zapunktować dupogrupę, na której “zarobimy” więcej punktów niż inni; z każdym kolejnym losowaniem zaś do worka dochodzą kolejne kolory dup specjalnych, które modyfikują zasady. Jeśli źle wylosujemy, zostaniemy w przysłowiowej – uczciwszy uszy – czarnej dupie. No i powiem szczerze, że gra dupy nie urwała – choć graliśmy na lekko błędnych zasadach, nie sądzę, żeby ta opinia mogła się zmienić. Poza oryginalnym tematem nic jej specjalnie nie wyróżnia; nie jest może całkiem do dupy, ale to skrajny przeciętniaczek.

Na koniec zaś gra, która co prawda nie jest tegoroczną nowością Essenową, ale za to dodatek do niej już owszem – mowa bowiem o Pipeline od Capstone Games. Tak jak nie jestem ogromnym fanem ekonomii, tak nieco z przypadku zagrawszy w Pipeline stwierdzam, że mogę się przekonać do tego gatunku. Jest bardzo ciasno z gotówką, trzeba brać pożyczki celem uniknięcia bankructwa, a na dodatek ścigać się o wartościowe kontrakty, do tego gra wywołuje parowanie z uszu przez układankę z tytułowymi rurami w roli głównej… a jednak bawiłem się naprawdę dobrze, mimo pewnego downtime’u. Tym bardziej cieszę się, że na Essen kupiłem inną grę tego samego wydawcy i autora – Curious Cargo. Na razie czeka na pierwszą partię, ale oczekiwania są naprawdę spore!

Łukasz W. – małe jest sprytne (Deep Sea Adventure, Mazescape, Mindbug)

Tegoroczne targi SPIEL w Essen nie należały do najbardziej okazałych. Niepewna sytuacja pandemiczna, utrudnienia w przekraczaniu granic, wielu nieobecnych wydawców i mało naprawdę głośnych premier, a do tego wszystkiego jeszcze niedogodności sanitarne w postaci maseczek, biletów jednodniowych czy ciągłej dezynfekcji rąk. A jednak warto było się tam znaleźć, oto kilka powodów.
Nie zdążyłem zakupić tegorocznej premiery Oink Games, czyli bardzo udanej gry Scout, w związku z czym postanowiłem wrócić do ich nieco starszej pozycji. Deep Sea Adventure to taki Brzdęk, tylko że pod wodą. I z Japonii. A zamiast kart są kości. No i nie ma smoka, za to kończy nam się >wspólny< tlen. Na dodatek gra mieści się do kieszeni, jak wszystkie gry od tego wydawcy (niemal, patrz Moon Adventure). Tytuł można wytłumaczyć w mniej niż pięć minut, a potem już tylko nurkujemy w głębiny i testujemy swoje szczęście. To, jak szybko się poruszamy determinuje rzut kośćmi, a my możemy zdecydować o rozpoczęciu wynurzenia oraz o tym, czy zabieramy ze sobą napotkane skarby. Problem polega na tym, że każdy dźwigany skarb co rusz uszczupla nasze wspólne zapasy tlenu oraz spowalnia naszego nurka. A kto nie zdąży się wynurzyć, ten będzie zmuszony upuścić wszystkie swoje skarby, by ponownie spoczęły na dnie! Szybkie, proste, niezobowiązujące. Zazwyczaj w grach typu push your luck lubię patrzeć jak świat płonie, ale tym razem patrzenie na tonących przeciwników jest równie relaksujące
 

Coś dla miłośników labiryntów. Mazescape od Devir Games tak naprawdę nie jest grą. To klasyczna łamigłówka, w dodatku tylko dla jednego “gracza”. W ładnie wykonanym pudełeczku dostajemy instrukcję, wskaźnik i zestaw labiryntów. Cel jest zawsze ten sam, przesuwając wskaźnikiem po papierze (nie można go odrywać) dostać się do wyjścia, w międzyczasie szukając opcjonalnych znajdziek. I to właściwie tyle, z jednym małym ale. Wędrówkę rozpoczynamy po labiryncie w formie złożonej broszurki, a w trakcie gry możemy ją dowolnie rozkładać, zmieniając tym samym układ korytarzy. Jedyny warunek jest taki, że nie wolno podnosić wskaźnika, a tym samym musimy najpierw poszukać zejścia ze strony, którą chcielibyśmy podmienić na inną. Proste, a zarazem odświeżające. Nie ma się co oszukiwać, to nadal tylko stary, poczciwy labirynt, ale ta drobna wariacja przemówiła mi do gustu. Tym bardziej, że jestem świeżo po lekturze “Kwiatów dla Algernona”. Poza wersją z Minotaurem dostępna jest jeszcze Sci-Fi, a w przygotowaniu są już dwie kolejne, ale trzon rozgrywki w obrębie serii pozostaje niezmienny.

 

Panie i Panowie, przed Państwem Mindbug. Gra, która absolutnie zawładnęła moim umysłem, i to dość niespodziewanie. W niepozornym, tekturowym pudełeczku kryją się ledwie 44 kreatury i całe pokłady regrywalności. To bardzo prosta (jeśli grało się wcześniej w Magica) lub tylko prosta (jeśli się nie grało) karciana gra konfrontacyjna dla dwóch osób. W swojej turze wystawiamy stworka lub atakujemy. Żadnej many, kosztów zagrania, nic. A na kartach tylko jedna liczba (moc), kilka słów kluczowych i proste umiejętności. Zawsze dociągamy do pełnej ręki, bez żadnych faz. Talia gracza to ledwo 10 kart na całą grę. Wszystko uproszczone do absolutnego minimum.
Słowem – to taki Magic the Gathering, ale porządnie wydestylowany, zresztą Richard Garfield jest jednym z autorów. A co jest w tej grze takiego niezwykłego? Poza prostotą i kompaktowością – pełne spektrum kombinacji kart i umiejętności, tak charakterystyczne dla kolekcjonerskich gier karcianych. Wspaniale się to ze sobą zazębia i w zasadzie nie ma kart złych, każdą chce się zagrać i każda ma ciekawe interakcje z innymi kartami.
No i mechanika tytułowego Mindbuga, oczywiście. Otóż każdy z graczy dwa razy na grę może ot tak przejąć właśnie zagraną przez przeciwnika kartę, wraz ze wszystkimi konsekwencjami. Oznacza to, że nie wystarczy myśleć o tym, co moja karta może zrobić przeciwnikowi, ale trzeba też brać pod uwagę, co może zrobić mi. Ten drobny twist wywrócił mi mózg na lewą stronę i otworzył przede mną zupełnie nowe horyzonty. Po prostu wow, tego trzeba spróbować, jedna z najlepszych gier, w jakie kiedykolwiek dane mi było grać. Niestety na razie nie do kupienia, na szczęście za jakiś czas ma się pokazać na Kickstarterze.

 
 

Grzesiek & cały zespół redakcyjny Board Times

Grzegorz Szczepanski