Zagrałem, ale nie pokochałem…
Belfort, skusił mnie ciekawymi zapowiedziami. Mówili, że to będzie połączenie area control z worker placement; to, że czeka nas przyjemny klimat i w ogóle. Wisienką na torcie stanowiło zaś polskie wydanie tej gry przez Lacertę. Wrocławskie wydawnictwo dzięki swoim wcześniejszym dokonaniom na polskim rynku planszówkowym, jest przeze mnie obdarzone dużym kredytem zaufania, więc uznałem, że zagłosuję swoim portfelem na tak. Zresztą sama cena wydała się być atrakcyjna; zwłaszcza w obliczu tego, że ceny trochę mnie rozpieściły, i przyzwyczaiłem się już że za mniej więcej 100 zł jestem w stanie sprawić sobie porządną grę. Tak było z Ora et Labora i Tzolkinem, więc i tym razem sobie nie pożałowałem. Znalazła się u mnie więc krótko po premierze.
Wydanie rewelacyjne: grube tektury, praktyczne pomoce graczy, sporo kolorowego drewna w różnych kształtach, przejrzysta instrukcja, ładne grafiki. Wszystko ubrane w specyficzny humor, który akurat mi nie szczególnie przypadł do gustu, ale też nie specjalnie mi wadzi. Zagrałem w dwie osoby i przyznaję, że ten wariant sprawdza się naprawdę dobrze jak na fakt, że mamy w nim do czynienia z wirtualnymi graczami, których poczynaniami w pewnym względzie kierujemy. Zagrałem … ale nic nie poczułem, żadnej chemii. To był co prawda wariant, który nie był mocną stroną Belforta i na pewno pokaże pazur przy większym gronie.
Gdy więc nareszcie zasiadło do stołu pięć osób, rozpoczęliśmy rywalizację. Współgracze rozsiedli się wygodnie, a w oczach mieli ten błysk zainteresowania, bo grę sprzedaje już sam opis i dobre wykonanie. Sam zająłem swoje miejsce z nadzieją i niczym prawdziwy myśliwy byłem gotów do polowania na emocje towarzyszącym rozgrywce, które ponoć mają tu swoje siedlisko. Trochę to wszystko trwało przy komplecie graczy, ale w końcu skończyliśmy i ostatecznie podliczyliśmy punkty. Nie mogę żałować poświęconego czasu, bo w końcu zagraliśmy w solidnie przemyślaną grę. Wszystko działało jak w zegarku, a mimo to znowu miałem odczucia jak po nieudanej randce. Niby dużo możliwości, a jakoś nie czułem paraliżu decyzyjnego, nie odczułem zażartej walki o wpływy w dzielnicach. Nie dostąpiłem też łaski długoterminowego planowania, a bo to nie miałem odpowiedniej karty, albo stało się coś na co po prostu musiałem zareagować. Nie oślepił mnie blask geniuszu tej gry, a tym samym nie mam ochoty do niej siadać. W przeciwieństwie do Tzolkina, do którego wracam z niekłamaną przyjemnością.
Są to czysto emocjonalne i subiektywne pobudki, ale jak się okazuję mają one bardzo duży wpływ na wybierane gry. Odnoszę wrażenie, że twórcy Belforta pożyczyli od jakiejś lokalnej wiedźmy duży kocioł, wrzucili do niego sprawdzone, lubiane mechanizmy i wymieszali. Wyszła dobra gra, choć mój stosunek do niej określiłbym jako małżeństwo z rozsądku. Nie ma miłości, ale to nie oznacza że od razu musimy się rozstawać, bo trzeba dać jej szansę jak pisał w swoim felietonie Ignacy Trzewiczek. Może kiedyś przyjdzie moment w którym Belfort ponownie trafi na mój stół, ale jak na razie mnie nie porwał i musi bardzo cierpliwie poczekać na kolejną szansę. A przecież konkurencja w walce o serce gracza jest ogromna. Zwłaszcza, że w najbliższym czasie zamierzam zapoznać się z twórczością Felda, która gdzieś mi umknęła podczas planszówkowych przygód (ale wstyd!) i jeśli naprawdę jego gry są tak rewelacyjne jak mówią to moja szafa z planszówkami może zadrżeć w posadach. Na przykładzie Belforta okazuję się, że zrobienie solidnej gry to zdecydowanie za mało aby zachwycić graczy, i zatrzymać ich uwagę na dłużej przy jednym tytule.
Ps. Zachęcam do zapoznania się z bardzo pochlebną recenzją Belforta na gamesfanatic.pl, która z pewnością niejednego skłoni do poznania tej gry, oraz video-recenzją Rafała Bobryka.